I choć nadal twierdzę, że żadna praca nie hańbi, to z przykrością muszę donieść, że czasami trafia się taka, która usilnie próbuje zabić kreatywność. Zgnieść ją, stłumić, a gdy jeszcze wyłazi na powierzchnię, przysypać stosem faktur.
To jednak nie wszystko. Oprócz tego, że uśmierca komórki, te odpowiedzialne za jakąkolwiek jeszcze wrażliwość, to nie przynosi też wiele pożytku. Mam na myśli, że spokojnie można by się bez niej obejść. A że nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko wokół kwestionuję, a coraz mniej mogę powiedzieć z przekonaniem, postanowiłam przeprowadzić eksperyment, podjąć próbę udowodnienia mojej śmiałej hipotezy.
Wrzuciłam jedną fakturę do niszczarki. I co?
I nic. Nie stało się nic. Odczekałam tydzień, bacznie obserwując otoczenie i doszukując się choćby najmniejszych oznak, że świat się zawalił.
Nadal nic.
Czekałam cały miesiąc. Zdawałoby się, że nikt nawet nie zauważył.
Zamiast niszczyć, postanowiłam odłożyć na później. Zamiast jednej, kilka.
Kilka. Odłożyć na później.
Wyjęłam je po upływie równych dwóch tygodni. To, gdyby nie wydarzyło się ‘nic’ mieściłoby się jeszcze w granicach mojego pojmowania. Sęk w tym, że się wydarzyło.
Chociaż świat nadal nie runął, to jednak coś drgnęło.
Z niezapłaconych stały się zapłacone, z zablokowanych odblokowane, z tych niewyjaśnionych nagle takie, które wyjaśnienia w ogóle nie wymagają. Po raz kolejny uśmiechnęłam się w duchu, że wszystko po prostu wymaga… czasu. I ludzie zamiast pisać setki maili i szarpać kable telefoniczne, powinni jedynie… poczekać.
Ogarnął mnie błogi spokój sumienia, a na drugim planie stało już wewnętrzne przyzwolenie, by magiczne słowo ‘deadline’ traktować odtąd z przymrużeniem oka.
Spóźniałam się. Czasami chodziłam piechotą, choć lał deszcz, innym razem jeździłam z przesiadką, a z przystanku szłam zawsze okrężną drogą. Raz jeden nie mogłam dojść na miejsce. Co rusz rozwiązywał mi się but. To prawy, to lewy, to znowu prawy, naprzemiennie, ze zdecydowanie zbyt dużą częstotliwością. Przykucałam, wiązałam, szłam dalej, a tu znowu lewy, a potem prawy, dwa razy lewy, prawy i znów…
Ważne decyzje w życiu podejmują się same. A moje żółte trampki zdecydowały, że pójść należy inną drogą.

To był miesiąc mówienia ‘do zobaczenia’. Znajomym, Warszawie, praskim pchlim targom. I współlokatorom. Miesiąc odwiedzin i rozmów przy winie. Jak widać znalazło się też trochę miejsca na sztukę.



Kości zostały rzucone. A raczej herbata została dopita. Już czas.
Miałam mieć plecak mały i lekki. Lekki jest, a i owszem, ale urósł do wielkich rozmiarów.
Poprosiłam moich znajomych, by na pożegnanie kupili mi jedną rolkę filmu. Myślałam, że może uda mi się zebrać kilka, a potem dać w ręce dzieciakom albo uwiecznić na nich portrety ludzi o najszczerszych uśmiechach, góry, wulkany i domki z pali. Dostałam ich jednak całe dwie torby, a listonosz pukał do drzwi jeszcze dziś. To znaczy, że zdążył na czas. Zdążył w ostatniej chwili.
Wiozę też kilka kilogramów polskich krówek, bo po wstępnym wywiadzie z moimi zagranicznymi kolegami odkryłam z uciechą, że uchodzą one za niemal egzotyczne. Mam zatem czym przekupić moich małych uczniów. Mogę też użyć zaklęcia ‘cukierek za zdjęcie’! Starczyło miejsca na dwie pary japonek. I jakoś tak po raz pierwszy mam wrażenie, że mając japonki, klisze i torbę cukierków, mogę wszystko.
Następny wpis będzie z Indonezji. Chciałabym zrobić swój pierwszy w życiu reportaż. W najlepszym wypadku się uda. W najgorszym przywiozę kilka zdjęć.

PS Straszliwie nawyolbrzymiałam, a wpis ten ma charakter prześmiewczy. Nie wyrządziłam firmie żadnej krzywdy i ona mnie również. Wręcz przeciwnie- już tęsknię za moimi kolegami zza biurka.
Po prostu sznurowadła zdecydowały, że wolałaby chadzać inną ścieżką.
Warszawo, do widzenia! Który to już raz?
*Portret zawdzięczam mojej przyjaciółce Kasi