Patti Smith zwykła mawiać, że pisać o niczym jest wyjątkowo trudno. Ona potrafiła, u mnie z tym raczej pod górkę. Ryszard Kapuściński twierdził natomiast, że trzeba przeczytać 100 stron, by napisać jedną dobrą. Cóż, obojgu przyznaję rację. Jednak pisać to jedno, a fotografować to drugie. Dlatego też częściej chwytam za aparat niż za pióro, a klisze zapełniam szybciej niż kartki z notatnika. I tak oto ostatniego dnia września stwierdziłam, że kilka obrazkowych wspomnień tego lata to już wystarczający pretekst na nowy wpis.
Lato, kiedy to było… ?
A lato minęło mi prędko – to znaczy, że dużo się działo. Gdzie byłam, kiedy mnie tu nie było? Podróżowałam częściej, ale bliżej i na krócej, fotografowałam rzadko, ale z coraz większą pewnością. Nie pisałam, ale zdążyłam za tym zatęsknić. Bilans jest zatem dodatni.
Po pierwsze, Paryż. Żeby nie było nieporozumień: nie polubiliśmy się na tyle, by widywać się codziennie.
Romantyczne uliczki przyćmił mi zgiełk.
Francuski romantyzm nadal widziałam tylko na filmach.
Pospacerowałam za to nocą po Montmartre i nie powiem, żeby mi się podobało.
Architektura Paryża zachwyca, ludziom wyczucie stylu płynie tam we krwi, zwiedzanie Luwru jest ogromnym przeżyciem, a trasa spaceru śladami Amélie przecina mnóstwo klimatycznych zakamarków. Mimo wszystko, jakże dobrze było wrócić do Warszawy.
Zaczęłam słowami Patti i to lato faktycznie stało pod jej znakiem. Wszystko za sprawą ‘Pociągu linii M.’, którego znaczną część pochłonęłam w… pociągu. W pociągu do czeskiego Ołomuńca.
Kto lubi Pragę, ręka do góry! Ja nie lubię. Jest mi tam zbyt tłoczno, zbyt ciasno, a na domiar złego, trudno o opcję dla wegetarian nawet w centrum miasta. Tym, którzy, tak jak ja, nie podnieśli ręki, polecam czeski Ołomuniec. Jest bliżej, spokojniej, a czajownie mają tak samo dobre. Czego chcieć więcej? Na dodatek można zaszyć się w przytulnym Poets’ Corner Hostel (nazwa zobowiązuje!) i w spokoju zanurzyć się w lekturze.
A wtedy już wiedziałam, że… Patii Smith zagra w Polsce! No i cóż, trzeba było jechać. Tym razem do Słupska, a po drodze do Trójmiasta. I wiecie co? To był jeden z najlepszych weekendowych wypadów. Już dawno nie najadłam się tylu pyszności na mieście (Avocado Vegan Bistro, Knodel), nie wypiłam tylu kaw w klimatycznych 4 kątach (Uboga Krewna, Mitte Chleb i Kawa, Kurhaus) i nie spałam na tak komfortowym campingu. Prawda, że czasem wcale nie trzeba daleko? No i Patti. Po raz pierwszy wzruszyłam się na koncercie. A ponadto miał mi kto pozować (Mateusz, dziękuję!).
Tego lata swój debiut miał też mój nowy aparat. Bez obaw, niezmiennie analogowy, o czym zresztą świadczą te nieostrości. Z nim na szczęście było inaczej niż z Paryżem – polubiliśmy się od pierwszego wywołania.
Okazji do fotografowania było jeszcze kilka, w tym moja ulubiona, na dachu opuszczonego warszawskiego budynku. Po raz kolejny z Gosią – dziewczyną o cygańskiej duszy i aspiracjach na kapitana statku (tak wiem, jak się ustawić) i Bartkiem, który nawet o ostatniej wizycie w aptece potrafi napisać tak, że parskam śmiechem.
A potem… A potem poleciałam do Azji Centralnej. To było dobre lato.
Kolejny wpis już z Kirgistanu.