Góry Pamir nazywane są Dachem Świata – nic dziwnego, w końcu ich pasma są niemal tak wysokie jak Himalaje. A jak to na dachu, słońce pali mocniej, mimo że zimniej i wietrzniej, jest sucho i trudno jest utrzymać pion. A jeśli ten dach znajduje się w najbiedniejszej z 15 republik byłego Związku Radzieckiego, to oprócz tego, że klimat srogi, to jeszcze często nie ma co jeść.
W drogę Szosą Pamirską (polskie tłumaczenie zdecydowanie lepiej oddaje stan rzeczywisty trasy niż angielskie ‘highway’) ruszamy wczesnym rankiem z Osz, o którym pisałam tutaj. Przed nami długie godziny w drodze – trasa nie była remontowana od blisko 40 lat, asfalt jest w kiepskim stanie, a czasem potrafi nawet zniknąć na pół dnia. Granicę z Tadżykistanem przekraczamy jednak gładko i bez łapówki (wbrew temu, co pisano), za to z uściskiem dłoni strażnika i pieczątką na wizie online z wielkim żółtym smiley i napisem ‘welcome’. Wiza budziła w nas początkowo pewien niepokój, bo i który poważny kraj umieszcza uśmiechnięte emoji na oficjalnym dokumencie? Tadżykistan! A czy to kraj poważny czy nie, to już nie ma znaczenia.



Przemierzaliśmy kolejne kilometry, temperatura gwałtownie spadała, a szczyty z podobnym impetem wystrzelały w górę. Robiło się coraz bardziej pusto i pusto, całymi godzinami nie trafiliśmy na żadne ślady życia. Po pewnym czasie na horyzoncie wyłoniła się wioska Karakol położona nad jeziorem o tej samej nazwie – jedyna zamieszkana osada po drodze. Tutaj zrobiliśmy pierwszy krótki przystanek. Jak się okazało, nasz młody towarzysz czule usadzony przez kierowcę na przednim siedzeniu (podczas gdy my, więksi i z bagażem zajmowaliśmy tył) tu właśnie kończył swoją podróż. Wracał do mamy, która z troski o edukację syna, posłała go do szkoły do oddalonego o 12 godzin jazdy Osz. Tylko dlaczego 12 godzin akurat w tę stronę i aż za tadżycko-kirgiską granicę? Otóż mieszkańcy wioski Karakol, podobnie zresztą jak miasteczka Murgob, o którym za chwilę, to w większości Kirgizi. Wylądowali na tadżyckiej ziemi na skutek nieporadnego wydzielenia granic niepodległych republik po rozpadzie Związku Radzieckiego. Matka wysłała więc syna do ‘swoich’.




Wioska sprawia ponure wrażenie, krajobraz wygląda jak po wojnie, a wysokogórski klimat daje się we znaki. Potwornie wieje. Góry Pamir zajmują trzy czwarte obszaru Tadżykistanu, są panem losu jego mieszkańców, wyznaczają rytm ich życia, trzymają je twardo w ryzach skał niczym surowy opiekun. Gleby nie są tu wykształcone, szata roślinna słabo rozwinięta, panuje skrajny klimat z ogromną amplitudą dobową; krótkie chłodne lato ustępuje zaraz miejsca długiej mroźnej zimie, kiedy to temperatura spada nawet do -50 stopni. Trudno tu cokolwiek zasadzić. Więcej chyba na tej ziemi wyrosło legend na przestrzeni wieków niż roślin zielonych. Ale samą legendą człowiek żyć nie może, produkty trzeba transportować. Nasz kierowca oprócz młodego pasażera przekazuje w ręce rodziny zamówione worki z żywnością.
Kiedyś, oprócz gór rzecz jasna, panem losu mieszkańców Pamiru było ZSRR. I to zdecydowanie tym łaskawszym panem. Ba, wtedy to dopiero było! Herbata, świeże owoce i warzywa z regularną dostawą pod sam dom. Bo jak sowieccy żołnierze zwozili zapasy do bazy, to nie tylko dla siebie, ale dla całej wioski. Niezależność ściągnęła na lokalnych samowystarczalność, a samowystarczalność puste półki w lokalnym sklepiku.
Mogę się założyć, że gdyby tylko mogli, Pamirczycy bez zastanowienia przywróciliby do życia Związek Radziecki. Dla nich oznaczałoby to nie tylko łatwy dostęp do żywności, ale też do opieki medycznej, edukacji i prądu. Wraz z utworzeniem ZSRR zawitał do nich postęp, wtedy też powstał słynny Trakt Pamirski, który otworzył im drogę do reszty świata. Potem wszystko na raz upadło i nawet asfalt pokrywający Pamir Highway znajduje się obecnie w symbolicznym rozpadzie. Ruszamy w dalszą drogę, by późnym wieczorem dotrzeć do Murgobu. Murgob, jedyne miasto wschodniego Górskiego Badachszanu liczy ok. 4000 mieszkańców. Usytuowany na 3650m był najwyżej położonym miastem Związku Radzieckiego i jednocześnie najwyższym punktem, na jakim przyszło mi spać. Zatrzymaliśmy się tu chwilę dłużej, bo miejsce wydawało się szczególnie sprzyjać i rozmowom, i obserwacji życia miejscowych. Choć to drugie czynię nałogowo, to nadal nigdy do końca nie wiem, czy wypada. Pierwsze wydaje się zwyczajnie bardziej ludzkie, a tutaj lokalni na szczęście chętnie wchodzą w interakcje. Można pytać, słuchać i chłonąć.
Za czasów Związku Radzieckiego Armia Czerwona miała tu bazę. Przywozili tu wszystko, czego było trzeba i im i nam. Teraz musimy liczyć na siebie. I na transport z Chin.
Tak mieszkańcy Murgobu wypowiadają się o czasach sprzed niezależnej republiki. I chociaż my za Związkiem nie tęsknimy, to wcale nas to nie dziwi, bo jak wszystko w życiu, tak i ocena sytuacji zależy głównie od punktu widzenia.
Dopiero poranek pozwolił nam tak naprawdę zobaczyć, dokąd dotarliśmy. Murgob z miastem łączy chyba jedynie nazwa, gdyż w rzeczywistości przypomina raczej bezładnie zabudowaną wioskę. Domy wyglądają w większości identycznie jak w Karakol, lepianek jest po prostu więcej. Długo zastanawiałam się, jak opisać to miejsce, a w zasadzie jak wyrazić mój zachwyt nad nim, jak dobrać słowa, by nie brzmiały niewłaściwie. Bo wcale nie chodzi o to, że mnie podobają się warunki, w jakich ci ludzie życie, ale Murgob zwyczajnie mnie za sobą pociągnął. Mogłabym przechadzać się w tę i z powrotem wcale się nie nudząc, mimo że widok byłby zawsze tak samo spokojny, monochromatyczny obraz miasteczka wciąż ten sam, ale za to poczucie oddalenia o cały dzień jazdy do najbliższej osady jakby wyczuwalne w powietrzu. Tylko skąd te dźwięki… ? W tle wyraźnie słychać warkot pracujących z pełną parą generatorów – to dzięki nim w wyznaczonych godzinach w wielu mieszkaniach zapalą się żarówki, będzie można sprawniej zagrzać wodę na herbatę, a szczęśliwcy (wśród nich my w naszym hostelu) wezmą nawet ciepły prysznic. Generatory, choć dostarczają prąd, który wystarcza jedynie na kilka godzin dziennie, wciąż są o wiele bardziej wydajne niż panele słoneczne. Ale o co chodzi z tym ograniczonym prądem, przecież dookoła widać słupy elektryczne… Tak, ale gdy przyjrzeć się im bliżej, można zauważyć smutno zwisające pojedyncze kable. Wspomnienie po idylli sprzed ponad 25 lat.





Czas ruszać dalej, w stronę Korytarza Wachańskiego.




Na długo zaniemówiłam kontemplując piękno i majestat otaczającego mnie krajobrazu. Samotne grupy drzew pojawiające się na środku wysokogórskiej pustyni, a w oddali postrzępione, ośnieżone szczyty. Coraz bliżej do granicy afgańskiej. Nad rzeką widać ludzi pracujących w polu pługami z XIX wieku i na starych radzieckich traktorach. W Wachanie trwają żniwa. Ludzie mają tu niewiele, a chcą to ‘niewiele’ jeszcze podzielić. Odrywają się od pracy w polu, oferują chleb i podwózkę, zapraszają na herbatę, często płynnym rosyjskim. Wielu z nich wyjeżdżało na długie miesiące do pracy do Moskwy. Wszyscy wychwalali warunki życia w Rosji, jednocześnie narzekając na warunki pracy i akty przemocy na tle rasowym. Od 2015r. zmiany w rosyjskim prawie wymagają od pracowników migrujących zdawania egzaminów z języka rosyjskiego i historii kraju, uzyskiwania pozwoleń i uiszczania opłat za utrzymanie miejsc pracy. Dziś Tadżycy migrują już rzadziej…


Po drodze mijamy kobiety, które skrywając twarze przed palącym słońcem pod afgańskimi chustami, wypasają krowy i owce, robią w rzece pranie. A ta rzeka to właśnie granica. Niegdyś ponoć najpilniej strzeżona, dziś sprawia wrażenie możliwej do przeskoczenia, choćby omyłkowo. Zwłaszcza podczas suszy można przemierzyć ją w kilka minut, nie mocząc ubrań wyżej niż do pasa. Ta granica podziałała na mnie tak, jak dotąd nic nigdy. Sprawdzałam wszystkie możliwe źródła, by dowiedzieć się o niej więcej, pytałam miejscowych. Ci zgodnie twierdzą, że wysoko w górach znajdują się bazy, że są tam usytuowani żołnierze i nikt nie waży się granicy przekroczyć – grozi to natychmiastowym odstrzałem. Wpajają to już dzieciom i te doskonale wiedzą, że podczas zabawy nie mogą zrobić kroku dalej, mimo że nie powstrzymuje ich żadna barierka.
Niestety dla wielu młodych brutalna filozofia ISIS wydaje się atrakcyjna i pociąga ich nie tylko na drugą stronę rzeki, ale znacznie dalej w głąb kraju. Setki Tadżyków zasiliło szeregi Państwa Islamskiego, to oni przeprowadzili najwięcej samobójczych ataków w Iraku i Syrii. Jednak nad rzęką wielu o wojnie nawet nie słyszało. A jeśli nawet słyszało, to na pewno jej nie doświadczyło, żyjąc skromnie jak przed 100 laty, z dala od mediów, daleko od cywilizacji.
Wachan po obu stronach granicy zamieszkują ludzie należący do tej samej grupy etnicznej, posługujący się tym samym dialektem – archaicznym językiem wachańskim, który brzmi jak piosenka. Pytałam, czy mają ze sobą jakikolwiek kontakt. Nie. Kiedyś był chociaż transgraniczny targ w Ishkashim na ziemi niczyjej i można się było spotkać od czasu do czasu na wspólnym handlu. Teraz sytuacja polityczna niestabilna i przepływ towarów od lat zabroniony. To, co po przeciwnej stronie obserwują więc tylko z bezpiecznego dystansu drugiego brzegu rzeki. Rzeka odstrasza skuteczniej niż karabin i mimo że płytka, chroni lepiej niż niejeden wysoki mur i kolczaste druty.
A gdyby tak wziąć lornetkę, to widać co afgańscy sąsiedzi porabiają na podwórku… ‘Granica’ nigdy dotąd nie wydała mi się tak sztucznym wytworem.
I długo tam siedziałam, na granicy.




Tam, gdzie stopy, jest Tadżykistan, tam gdzie pada wzrok, jest już Afganistan. Oby kiedyś na tyle bezpieczny, by zrobić tych kilka kroków w przód.
