Sól od najdawniejszych czasów pełniła w Etiopii rolę waluty: solne bryłki (zwane amolé) wymieniano na sztabki złota. Wydobywany na północy, na Pustyni Danakilskiej, cenny minerał transportowano setki kilometrów w odległe zakątki kraju. Wartość bryłki rosła z każdym przebytym kilometrem.
Do dziś dnia nomadzki lud Afarów przemierza ze swoimi wielbłądami prastary solny szlak. Legenda głosi, że sól w istocie była kiedyś złotem, a Danakil niezmierzoną złotą krainą. Bóg zeźlił się jednak, że bogactwo tak rozleniwiło zamieszkujących pustynię, że ci zupełnie zapomnieli, jak to jest pracować. Pan srogo ich ukarał, zamieniając złoto w sól. Ponoć jeśli Afarowie będą pracować wystarczająco ciężko, ich los się odmieni i minerał wróci do pierwotnej postaci, a mieszkańcy Danakil znów będą odstępować złoto za sól, a nie odwrotnie.
Pustynia Danakilska (większość kojarzy ją pewnie ze zdjęć i opisów wulkanu Dallol) leży na obszarze północnej Etiopii oraz częściowo na terenie Erytrei i Dżibuti, w tzw. Rogu Afryki. To najgorętsze zamieszkane przez człowieka miejsce na Ziemi i jednocześnie jeden z najmniej gościnnych obszarów na świecie. Temperatura sięga tu czasami 67 stopni celsjusza (co jest nieoficjalnym rekordem świata), a roczna amplituda wynosi blisko 35 stopni. Opady deszczu nie przekraczają 2 cm rocznie i trudno tu cień.
Pustyni Danakilskiej nie można odwiedzić na własną rękę, dozwolona jest tu jedynie zorganizowana turystyka, z wojskową obstawą i lokalnym przewodnikiem (ja bardzo polecam to biuro). Wyprawy w te tereny organizowane są z miasteczka Mekele i stamtąd właśnie wczesnym rankiem wyruszamy w stronę mającej trwać trzy dni przygody.
W drodze do Danakil zajeżdżamy do ostatniej osady. W skromnej kawiarni wita nas dziewczyna, siedząca jak to zazwyczaj w Etiopii, na każdym rogu i o każdej porze, przy swoim kawowym stanowisku. Przedstawia się jako Miss Coffee i jest naprawdę przecudnej urody.
Kawa w Etiopii zdecydowanie należy do najlepszych, jakie w życiu piłam. Nic dziwnego – Etiopia to w końcu ojczyzna kawy. Pija się tu głównie arabikę i robustę. Każdy Etiopczyk będzie gorliwie zapewniał, że to tu wszystko się zaczęło. Według legendy pewien pasterz zauważył, że jego kozy zaczynają podskakiwać żwawiej po zjedzeniu nieznanych mu czerwonych owoców. Postanowił bliżej przyjrzeć się ziarnom, zabrał je do domu i tym sposobem odkrył pobudzające właściwości kawy. Dzięki niemu wszyscy możemy delektować się dziś jej smakiem i aromatem. Co my byśmy zrobili bez pastuszka.
Ceremonia picia kawy jest ważnym elementem etiopskiej kultury. Przed parzeniem zapala się kadzidła (etan incense), aby odpędzić złe duchy. Następnie gotuje się wodę w specjalnym glinianym dzbanie z długą szyjką – jebenie (czasami zastępuje się go zwykłym metalowym imbrykiem), a w międzyczasie na blaszanej patalence wypala się ziarna kawy. Zazwyczaj gospodyni wsypuje na spód naczynek cukier. Każdy powinien wypić trzy małe filiżanki. Pierwsza, zwana ‘abul’, wprawia w ożywienie i zachęca do rozmowy. Druga, ‘tona’, jest słabsza od poprzedniej i skłania do zadumy. Trzecia, ostatnia i najlepsza, nazywana jest ‘bereka’ czyli ‘błogosławieństwo’ – po jej wypiciu można czuć się już spełnionym i zakończyć rytuał.
Oprócz kawy zaserwowano nam również jedzenie. No właśnie, to singulare tantum ma tu nawet sens, bo w Etiopii jedzenie jest jedno i jest nim yndżera. To rodzaj płaskiego pieczywa o gąbczastej strukturze, przyrządzanego z tefu, wcześniej moczonego i lekko fermentowanego. Yndżera ma swoich zwolenników, dla mnie jest niestety kwaśna i obrzydliwa. Etiopczycy jedzą ją do każdego posiłku z różnego rodzaju sosami (a te są już zazwyczaj pyszne, przywiozłam nawet przyprawy, by przyrządzać w domu shiro). Yndżera pełni rolę chlebowego zapychacza, ale i sztućców i talerza – serwuje się na niej wszystkie dodatki, a następnie palcami odrywa kawałek, nabierając na niego odrobinę sosu.
Wymieniamy z Miss Coffee jeszcze kilka uśmiechów, na migi demonstrując zachwyt nad najlepszą kawą pod słońcem, i zbieramy się w dalszą drogę.
Gdy dojeżdżamy na miejsce termometr wskazuje 46 stopni. Lokalni przewodnicy podśpiewują po amharsku ‘wiha ḥiyiweti newi’, co oznacza ‘woda to życie’. Śpiewamy razem z nimi.
Pierwszą noc spędzamy pod gołym niebem, na plecionych pryczach tuż przy chatkach miłych gospodarzy zaprzyjaźnionych z przewodnikami. Zauważyliśmy skorpiony, wrzucamy zatem na łóżka również buty i plecaki.
Na niebie jak na dłoni widać drogę mleczną i konstelacje gwiazd, jest pięknie. I choć temperatura za dnia była wyższa, to jakoś łatwiej było ją znieść. W nocy spadła o jedyne 10 stopni (do 36), ciągle budziliśmy się zlani potem, a gorący wiatr nie odpuszczał. O 4 nad ranem zaczęły przejeżdżać ciężarówki dowożące górników do pracy. A gdy po pustyni przejeżdża ciężki samochód, to dudni nie tylko droga, dudni cała pustynia. Przed 5 wszyscy byliśmy już na nogach. Kierowca na dzień dobry rzucił nam po butelce wody.
Woda to życie.
Zamieszkująca Kotlinę Danakilską rdzenna ludność Afarów nie należy do najbardziej przyjaznych. Afarowie (z arabskiego Danakilowe, jednak ta nazwa ma dla nich pogardliwy wydźwięk) wyjątkowo sprawnie posługują się nożem i uchodzą za mściwych i wojowniczych. Szacunek zwykli pozyskiwać poprzez pozbycie się wroga, a ich prawo zezwala na krwawą zemstę. Na przybyszów patrzyli od zawsze nieufnie, podejrzewając, że każdy chce tylko ich soli. Często witali ich… obcięciem genitaliów.
W 2012 w pobliżu wulkanu Erta Ale uprowadzili i zamordowali grupę pięciu turystów.
Choć ostatnio nie słychać na szczęście o napaściach ze strony Afarów, to muszę przyznać, że sama ich postawa budzi pewną grozę. Stoją (często boso) przy drodze na twardej, wyschniętej na kość skorupie ziemi, zawinięci po czubek głowy w jasne lub kolorowe chusty (Afarowie są muzułmanami), zawsze poważni, ze wzrokiem tępo wbitym w przestrzeń. Ma się wrażenie, że ich ciemna skóra jest tak samo twarda jak zaschnięta dookoła lawa, mają ostre rysy twarzy i zaciśnięte usta. Czasami któryś z afarskich chłopców ciskał kamieniem w stronę naszego samochodu. Ale oni przecież muszą być twardzi – kto inny przetrwałby w tak ekstremalnych warunkach.
Rząd próbuje odmienić ich los, dostarczyć wody, wyjąć z ram koczowniczego trybu życia, wprowadzić edukację. Jednak Afarowie kochają swoją pustynię, domki z gałęzi i wolność w walecznych sercach.
Wrogie nastawienie Afarów nie jest jedynym powodem, dlaczego samodzielny wjazd na teren Danakil jest zabroniony. Najbardziej przyczynił się do tego dwudziestoletni konflikt graniczny Etiopii z Erytreą. Przez cały ten czas Pustynia Danakilska była terenem bezprawia, często dochodziło tu do napaści z bronią i porwań. W grudniu 2016 w pobliżu Erta Ale, z rąk napastnika z Erytrei, został zastrzelony niemiecki turysta. My wspinaliśmy się na ten wulkan ostatniej nocy w asyście żołnierzy i surowo przestrzegano nas przed oddalaniem się od grupy.
W lipcu tego roku nastąpił jednak zwrot w tej sprawie i długo oczekiwany cud w Rogu Afryki: premier Etiopii Abiy Ahmed i prezydent Erytrei Isaias Afwerki podpisali deklarację pokoju i przyjaźni. Zakończono wojnę, otwarto granicę, przywrócono możliwość wykonywania połączeń do sąsiedniego kraju. Mówi się, że jest tam teraz bezpiecznie, jak nigdy wcześniej.
Wróćmy do tematu soli, której to Afarowie tak strzegą i przy wydobyciu której ciężko pracują w palącym słońcu. Głównym punktem pozyskiwania minerału są okolice jeziora Asale (nazywanego również jeziorem Karum), jednego z dwóch solnych zbiorników na obszarze Pustyni Danakilskiej. Asale leży 120 m poniżej poziomu morza, jest ekstremalnie słone i otoczone przez rozległe solnisko, z którego cały czas wydobywana jest sól i następnie transportowana karawaną w głąb kraju. Jezioro to pozostałość po czasach starożytnych – tysiące lat temu ten nisko położony teren był całkowicie zanurzony w słonej wodzie ramienia Morza Czerwonego. Naukowcy ustalili, że warstwa soli w tym miejscu mierzy 2 km głębokości!
Oślepiająco biała tafla jeziora jest pokryta cienką, może centymetrową, warstwą słonej wody. Płaty soli pękają pod stopami i podczas chodzenia spod butów cały czas wydobywa się chrzęst podobny do tego, gdy stąpamy po śniegu. Tylko temperatura się nie zgadza. Wiatr nad jeziorem jest tak gorący, że aż pali (nazywany jest ognistym wiatrem), a upał nie odpuszcza nawet po zmierzchu. W trakcie zachodu słońca tafla jeziora nabiera złotej poświaty i aż wydaje się, jakby przepowiednia z lokalnej legendy miała się za chwilę spełnić.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Większość, kiedy myśli o Pustyni Danakilskiej, ma przed oczami jej najsłynniejszy punkt: wulkan Dallol, najniżej położone miejsce Danakil.
Wulkan Dallol składa się z siarkowych basenów, dymiących gejzerów i kwaśnych gorących źródełek, które wspólnie tworzą najbarwniejszą naturalną mozaikę Afryki. Za mnogość kolorów odpowiedzialne są siarka, tlenek żelaza i inne złoża minerałów, które pod wpływem ogromnego ciśnienia wraz z warstwą nośną pary wodnej wydobywają się z wnętrza Ziemi i nieustannie rzeźbią pejzaż Dallol.
Tęczowy krater powstał na złączeniu trzech głębokich szczelin, zwanych przez geologów Węzłem Potrójnym Afar. To potężne trio zrodziło dymiące wulkany Danakilu, tutejsze gorące źródła i przedziwne formacje skalne, i wciąż rozdziera Ziemię z ogromną siłą. Wszystko syczy, bulgocze, gotuje się pod stopami i tryska kolorem. Krajobraz jest tak surrealistyczny, że wygląda jak nie z tej planety.
Gdyby to miejsce znajdowało się w Europie, już dawno umieszczono by tu barierki, wyznaczono ścieżkę i ustawiono znaki ostrzegawcze. Ale to Afryka, tu natura wciąż jest dzika i można bez ograniczeń spacerować po tym terenie, a tuż obok trampek bulgocze turkusowa woda, której kwasy mogą w sekundę wypalić ci skórę. W powietrzu unosi się duszący zapach siarki – opary są toksyczne i warto osłonić twarz szalikiem, ale na to też nikt nie zwraca uwagi.
Nieziemska sceneria Dallol ściąga ekspedycje naukowców, którzy badają występujące tu mikroorganizmy. Wyciągnięte wnioski mają pomóc znaleźć odpowiedź na odwieczne pytanie, jak powstało życie na Ziemi oraz jak to życie może rozwinąć się na innych planetach i księżycach. Na pierwsze badania zezwolono dopiero kilka lat temu.
Pustynia Danakil to początek etiopskiej przygody, a była to przygoda nie byle jaka, bo Etiopia to prawdziwy etnograficzny tygiel Afryki. W następnym odcinku zmieni się więc nie tylko szerokość geograficzna i krajobraz, ale i kultura, i religia lokalnych, a nasza cierpliwość zostanie mocno wystawiona na próbę. Pojedziemy do Lalibeli!