Kompleks 11 kościołów w Lalibeli wygląda jak wtłoczony z impetem w górski krajobraz. Każda ze świątyń wydrążona jest kilkanaście metrów w głąb ziemi, wykuta łącznie z fasadą i oddzielona szeroką rysą od wulkanicznej skały, z której powstała. Wydaje się, że mogła tego dokonać wyłącznie jakaś nadludzka siła. Głęboko wierzący chrześcijanie utrzymują, że budowę kościołów ukończono w ciągu zaledwie 23 lat. Za dnia w litej skale drążyli je ludzie, a w nocy robotników zastępowali aniołowie, którzy wykonali większość prac.
Na blogu pojawił się już jeden wpis z Etiopii: na pierwszy ogień poszła Pustynia Danakilska.
Etiopia jest drugim (po Armenii) najstarszym chrześcijańskim państwem na świecie – nauki Chrystusa zawitały tu już w IV wieku. Większość wyznawców należy do Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Lalibela jest dla nich miejscem kultu, a dla nas, przyjezdnych, ósmym cudem świata, gdzie możemy być świadkami chrześcijaństwa w najczystszej postaci. Tu wszyscy pokornie oddają się wierze, całują stare mury kościoła, rzucają się na kolana.
Nigdzie duchowość nie rozbrzmiewa głośniej niż w Lalibeli podczas nabożeństwa w skalnej świątyni, kilkanaście metrów pod ziemią.
Czy to doświadczenie mnie nawróciło? Nie, ale nadal mnie zadziwia, do czego zdolny jest człowiek w imię wiary.
Już sama droga do Lalibeli jest zapowiedzią czegoś niezwykłego. Kręta, wiodąca wśród zielonych wzgórz Wyżyny Abisyńskiej.
Kościoły skalne w Lalibeli pochodzą z XII wieku. Dlaczego je wybudowano – do końca nie wiadomo. Jedna z lokalnych legend mówi, że cesarz Lalibela został otruty przez swojego brata. Przebywając w śpiączce miał wizję, że trafił do nieba, ale bóg nakazał mu wrócić i wybudować święte miasto w Etiopii. We śnie zobaczył cały plan ułożenia kościołów i po powrocie na Ziemię odtworzył go w Lalibeli.
Inna legenda głosi, że cesarz postanowił stworzyć Nową Jerozolimę, aby etiopscy pielgrzymi nie musieli odbywać długiej i niebezpiecznej podróży do tej właściwej. Wiele punktów przejęło nazwy po świętym mieście w Izraelu: przez Lalibelę przepływa Jordan, wioska ma też swoją Golgotę i Ogród Oliwny.
W miejscach takich jak to, gdzie dowodów historycznych brak, cóż nam innego pozostaje niż wierzyć w legendy. Okoliczności ku temu są sprzyjające.
To co czyni Lalibelę absolutnie wyjątkową to fakt, że tutejsze kościoły to nie muzea. To żywe dziedzictwo, gdzie codziennie odprawia się nabożeństwa i dokąd, często wędrując kilka dni przez góry, wciąż pielgrzymują wierni.
Kościoły formują dwie grupy: północną i południową, które oddziela od siebie strumień Jordanu.
Po północnej stronie znajduje się klasztory: Bete Medhane Alem (kościół Zbawiciela Świata), Bete Maryam (kościół Maryi), Bete Golgotha Mika’el (kościoły Golgoty i Michała dzielą dach, ponoć to właśnie w tym drugim spoczywa cesarz Lalibela), Bete Meskel (kościół Krzyża) i Bete Danaghel (kościół Dziewic).
Do południowej grupy należą: Bete Amanuel (kościół Emmanuela), Bete Merkorios (kościół Świętego Marka), Beta Abba Libanos (kościół Abby Libanosa), Bete Gabriel-Rufael (kościół Gabriela Rafaela).
Jedenasty kościół, Bete Giyorgis (słynny kościół świętego Jerzego w Lalibeli) stoi samotnie i to właśnie on, jako ten najczęściej fotografowany, jest ikoną całego kompleksu. Jako jedyny nie posiada dodatkowego dachu postawionego przez UNESCO – oceniono, że jego konstrukcja pozwala na swobodny spływ wody i nie grozi mu erozja.
Kościoły skalne w Lalibeli są wyjątkowe, bo wybudowano je, zaczynając od góry.
Świątynie znajdują się całkowicie pod powierzchnią ziemi. Trzeba podejść bardzo blisko, by wreszcie je zauważyć. Wybudowano je w różnych stylach. Niektóre z nich to monolity – wolnostojące bloki skalne, inne monolitami nie są i dzielą z otaczającą je skałą macierzystą przynajmniej jedną ścianę. Wyjątkowy jest kościół Abby Libanosa, którego dach stanowi znajdująca się nad nim półka skalna. Kościół Świętego Jerzego został dla odmiany wybudowany na planie greckiego krzyża.
Kościoły łączą podziemne przejścia, tunele i systemy rowów odwadniających. We wnętrzu panuje półmrok. Ściany poprzedzierane są tylko wąskimi okienkami, przez które wpada do środka ledwie kilka smug światła.
Lokalni w Lalibeli będą zawzięcie twierdzić, że zwiedzanie kościołów na własną rękę jest niemożliwe. Że są ukryte, że trudno odnaleźć wszystkie, że łatwo się zgubić, a jak już się do nich trafi, to i tak nie wiadomo, co się ogląda. To oczywiście nieprawda i to chyba dobry moment, aby przejść do tego, co w Lalibeli (i ogólnie w Etiopii) tak bardzo irytuje.
Mieliśmy ze sobą przewodnik Lonely Planet. To właściwie jedyne wydawnictwo, obok Brandta, któremu ufam w kwestii przewodników turystycznych. Choć nigdy nie podążam ślepo polecanymi w nich ścieżkami, to nie raz okazały się pomocne, np. kiedy przez kilka dni nie było internetu i po dotarciu w nocy do małego miasteczka nie wiadomo było, gdzie spać. Ostatnie wydanie przewodnika Lonely Planet po Etiopii i Dżibuti pochodzi z września 2017 roku i to najświeższa wersja, jaką udało mi się znaleźć. Przewodnik dostępny jest w księgarniach ArtTravel.
Wszystko szybko się zmienia i po drodze znalazłam w przewodniku kilka nieścisłości – po powrocie zgłosiłam je do autorów i was też zachęcam, aby to robić. Doświadczenia podróżników brane są pod uwage przy opracowywaniu kolejnych wersji. Lonely Planet jest otwarte na feedback, dane do kontaktu podane są zawsze na ostatniej stronie.
Suma sumarum i tak bardzo polecam zaopatrzyć się właśnie w ten przewodnik. Jego alternatywa z wydawnictwa Brandt jest sporo starsza, ale jeśli pojawi się nowe wydanie, to może okazać się równie dobra.
Kościoły skalne w Lalibeli opisane są w Lonely Planet bardzo przyzwoicie i mając książkę przy sobie, zdecydowanie można odpuścić sobie usługi lokalnych przewodników. Żeby było jasne: nie unikam opłat, zawsze staram się wspierać lokalną turystykę, ale w rozważny sposób. Sam wstęp do Lalibeli to już spory wydatek (bilet kosztuje 50$ za osobę), za oprowadzanie przewodnik liczy sobie dodatkowe 30. W Etiopii decyzję o wynajęciu przewodnika warto przemyśleć podwójnie. Oto dlaczego…
Lokalni ‘biznesmeni’ znają fragmenty Lonely Planet na pamięć. Wiedzą dokładnie, co i kogo polecają autorzy. W Lonely Planet wspomniano nazwisko godnego polecenia przewodnika po Lalibeli. Przy kasie biletowej płynną angielszczyzną zagadnął nas miły chłopak. Zaproponował oprowadzanie, przedstawił się, po chwili dodał: ‘Jeśli masz Lonely Planet, to możesz znaleźć tam moje nazwisko!’. Rzeczywiście. Gdybyśmy nie słyszeli już podobnej sztuczki w Bahir Dar nad Jeziorem Tana, to może dalibyśmy się nabrać. Tego dnia spotkaliśmy jeszcze 3 takich, o tym samym imieniu i nazwisku, i których to polecają w Lonely Planet.
Nie trzeba nawet wynajmować przewodnika, by być pociągniętym do zapłaty. Tutaj o ‘napiwek’ wołają wszyscy, za każdą radę i wskazówkę. Co i rusz ktoś będzie się do nas przyłączał, niepytany wskazywał nam drogę, opowiadał o okolicy, a po chwili doda, ile ta opowieść kosztuje. Lepiej od razu zaznaczyć, że spacerujemy sami i nie potrzebujemy przewodnika. Trzeba to zrobić dosadnie. Mnie zajęło chwilę, by postawić sobie w głowie jasną granicę między serdeczną przysługą a naciągactwem, a tu mamy niestety do czynienia z tym drugim.
W Lalibeli nie brakuje też strażników obuwia. Do kościołów wchodzi się boso, a po wyjściu jest duża szansa, że ktoś zawoła ‘5 birr!’, bo ponoć pilnował butów podczas naszej nieobecności.
Kolejny przykład. Opowieść o książce lub słowniku dla biednych dzieci krąży po Lalibeli od lat. O ile łatwiej chwycić za serce prosząc o książkę niż o pieniądze. Historia jest zawsze taka sama. Podchodzi grupka dzieci, a zaraz to, które najlepiej mówi po angielsku, zaczyna rozmowę. Nigdy nie wyjawia od razu, o co chodzi, zdecydowanie daje się lubić, ale każdy dialog ma ten sam schemat. W końcu pada pytanie, kim jesteś z zawodu. A wtedy chłopiec mówi, że on, jak dorośnie, chce zostać inżynierem wodnym. Zaczyna opowiadać o problemach ludzi z dostępem do czystej wody i że on marzy tylko o tym, żeby im ją dostarczyć. Po chwili prosi, by kupić książkę dla lokalnej szkoły, aby mieli choć jedną na pięcioro dzieci. Mówi, że jedyne, czego chce, to móc się uczyć i być mądrzejszy.
Na zapytanie, gdzie jest szkoła, abyśmy mogli tam pojechać i porozmawiać z nauczycielem o zakupie książek, nigdy nie ma odpowiedzi, jest tylko zakłopotanie.
Takich rozmów, o identycznym przebiegu i tym samym zestawie pytań, mieliśmy w ciągu dnia kilkanaście (!).
Niektóre dzieci wskazywały na ulicy ‘managera szkoły’, który zbierał datki na podręczniki, inne – stoisko z książkami. Te książki i słowniki były sprzedane już kilkadziesiąt razy. Sprzedawca zgarnia pieniądze, a dzieciaki za kilka godzin odkładają książki z powrotem na miejsce. Nie dawajcie pieniędzy na ulicy, nie kupujcie książek, nie rzucajcie jedzenia.
Dlaczego?
Bo to nie naprawia kryzysu Afryki. Problemem jest często np. brak infrastruktury czy potężna korupcja, a darowane ołówki i batoniki pomagają tylko sumieniom darczyńców, nie dzieciom. Bo jeśli dzieci od małego nauczą się, że pieniądze i jedzenie biorą się z ulicy, to nigdy z tej ulicy nie zejdą.
Każde jedno krzyczało za nami ‘daj mi batonika!’, ‘daj mi ołówek!’, ‘daj książkę’, ‘zrób mi zdjęcie!’, ‘daj pieniądze!’. One same się tego nie nauczyły – zbyt wielu białych mesjaszy zabrało się za ratowanie Afryki, podejmując bezmyślne kroki.
A im więcej tablic NGO, tym było gorzej. Obecnie wręcz roi się od organizacji i bezsensownych projektów.
Inicjatywy reklamowane są zawsze w podobny sposób – zdjęciem biednych czarnoskórych dzieci. Nikt nie pokazuje wieżowców w Nairobi czy Addis Abebie, nikt nie wspomina o wsparciu lokalnego rządu – taka Afryka się nie sprzeda. Musi być tragedia, bose stopy i lepianki, żeby więcej pieniędzy spłynęło z Zachodu i więcej ‘tych bogatszych’ ruszyło do pomocy, choć najczęściej zupełnie nie wie, jak ją nieść.
Zbudowano silną narrację potrzeby udzielenia pomocy. Stworzenie swego rodzaju ‘pornografii pomocy’, podkreślanie bezbronności i słabości miejscowych przy jednoczesnym nawoływaniu Zachodu do działania stworzyło wybuchodwy miks, który zaowodocował czymś w rodzaju kompleksu mesjasza. – Tomasz Michrowski
W praktyce wygląda to tak, że biały pakuje plecak, przyjeżdża i rozdaje. Naprawia kryzys, którego nie rozumie i niesie formę pomocy, którą sam uważa za słuszną.
W efekcie zamiast usamodzielnić tych ludzi i pomóc im stanąć na nogi, często tylko ich od siebie uzależnia.
Nie wystarczy mieć pieniądze i ręce chętne do pracy, by wiedzieć jak rozwiązywać problemy Afryki. Darowane komputery i oprawki okularów czy też dźwigane przez nas cegły to celowanie w szczyt góry lodowej, do tego często chybione. Studnie w końcu się wyczerpują, nowo wybudowane szkoły nie wiedzą, co dalej, a jedzenie się kończy.
Ale mesjaszy już tam nie ma, pojechali zbawiać świat gdzie indziej.
Pomoc jest niewątpliwie potrzebna, ale ta potrzeba komunikowana jest w niewłaściwy sposób. Granica między rzeczywistością a medialnym obliczem biedy została zatarta, dzieci stały się obiektem manipulacji na potrzeby zapełniających się skarbonek. Na hasło ‘bose dziecko’ wszyscy widzimy już tylko Afrykę, a nie Polskę czy Bałkany. W każdej tej historii jest ofiara i jest wybawiciel, a między nimi są pieniądze. Problem w tym, że bardzo niewiele organizacji faktycznie wie, jak je wykorzystać, by w dalszej perspektywie nie wyrządzać jeszcze większej szkody.
Wspieranie żebractwa tę szkodę wyrządza, a w Etiopii widać to jak na dłoni. Relacja z podróży w te rejony bez poruszenia tego tematu byłaby po prostu niepełna.
Na koniec zostawiam was ze zdjęciami z klasztorów w Tigray, bo kościoły w Lalibeli to nie jedyne skalne świątynie, które w Etiopii warto zobaczyć. Tam proceder żebractwa jest równie zatrważający, nawet policja odwiedza szkoły i prosi dzieci o nienagabywanie turystów.
Wybierając się do Etiopii, warto być świadomym problemu i na niego przygotowanym. Ja myślałam, że jestem, ale nie byłam.