Zmysły – zdolność odbierania zewnętrznych bodźców.
Podróż – wyprawa po nowe bodźce.
Podróż do Indonezji. Moja podróż w głąb zmysłów.
Zapach
Wylądować na lotnisku w jednym z wielkich azjatyckich miast, przekroczyć próg i wciągnąć powietrze do płuc.
Ciężki, oblepia nozdrza, oblepia twarz. To zapach Azji, nie mam dla niego lepszego określenia. Ostro-słodka mieszanka podsycana przez lejący się z nieba żar i wysoką wilgotność powietrza.
U mnie wszystko zaczęło się na lotnisku w Dżakarcie. Receptory zareagowały szybciej niż mózg zdążył sobie uświadomić, że po 36 godzinach jestem wreszcie na miejscu. Jeden wdech i już wiesz, że to Azja.
Później był gęsty smog i oddychało się trudniej. Przez nos mogłam niemalże oszacować aktualny poziom skażenia powietrza. Czasami zapach był bardziej drażniący, wydobywał się czarnym dymem z rury wydechowej każdego z miliona mijanych motocykli i łączył się z wszechobecnym dymem papierosowym. Innym razem widać było niebo i oddychało się swobodniej. Tych chwil było mniej.
Do tego dochodziła jeszcze woń street-foodu, odgrzewanego dziesiątki razy na tym samym oleju palmowym. Zapach smażonego jedzenia był wszędzie. I wtapiał się w mój zapach Azji nadając mu ostrego posmaku.
Czasami czuć było też kadzidełka ze świątyni hindu. Jeszcze innym razem olejki do aromaterapii, wcierane w skórę, by leczyć wszystkie możliwe choroby – od zwykłego przeziębienia po rozstrój żołądka.
Zapach Azji z czasem przestał być już jednym integralnym zapachem. Zaczął rozbijać się na części składowe, a ja dokładnie wiedziałam, gdzie jest ich źródło. Zawsze zwiększał swoją intensywność wraz ze wzrostem wilgotności powietrza i rozpływał się w porannej bryzie znad oceanu. Był ciężki i zarazem zbyt ulotny, by przywieźć go ze sobą.
Słuch
Doznań słuchowych w Indonezji mi nie brakowało. Zaczęły docierać do wrażliwych kanalików już dnia pierwszego, a właściwie pierwszej nocy. Co i rusz docierały do ucha przeróżne, bynajmniej przyjemne dźwięki.
O tym, że Indonezyjczycy wstają o 3-4 nad ranem, wiedziałam jeszcze przed wylotem. Pomyślałam jednak, że może chociaż na początku udam, że nie miałam pojęcia o ich porannej rutynie… O 4:30 zbudziło mnie jednak pianie koguta sąsiada przeplatane nawoływaniem do modlitwy z pobliskiego meczetu. Wstałam mimo woli. Za chwilę za oknem wszczął się jeszcze wyższej skali jazgot: turkot silników, okrzyki ulicznych sprzedawców i ‘salam alejkum’ serdecznych sąsiadów.
Pamiętam mój pierwszy poranek i pierwszą myśl po przebudzeniu: jaki ten kraj jest głośny oraz że te ściany muszą być z papieru.
Zdolności wokalne Indonezyjczyków wynagrodziły mi jednak wszystkie mniej przyjemne dźwięki. Mówiąc krótko: nikt Ci tak nie zaśpiewa jak Indonezyjczyk. Wszyscy moi koledzy grali w rockowych kapelach, a co druga koleżanka z pracy śpiewała piosenki Whitney Houston lepiej niż w oryginale.
Swoją radosną opinię o rozśpiewanym narodzie utrzymałam do końca, z jednym małym wyjątkiem. Na wyspie Flores kierowca każdego środku transportu puszczał muzykę tak głośno, że na chwilę ogłuchłam. Nie mogę więc z czystym sumieniem potwierdzić, że każdy mieszkaniec Flores śpiewa równie pięknie co statystyczny Jawajczyk. Zakładam jednak, że tak. A ja choć śpiewać nie potrafię, to na szczęście znowu słyszę.
Smak
Receptory na języku ucierpiały najbardziej. Bardziej jeszcze niż uszy. Bo uszy miały przynajmniej swoją piosenkę.
Kubkom smakowym na osłodę życia została tylko woda ze świeżego kokosa (mniam!). Ten, kto szuka szerokiej gamy azjatyckich smaków, powinien raczej omijać Indonezję. Tutejsza kuchnia jest niezdrowa i wyjątkowo monotonna. Często ogranicza się do smażonego makaronu i… ryżu. Ryż na śniadanie, na obiad i na kolację, i jako składnik tradycyjnych słodkości. Jeśli to prawda, że jesteś tym co jesz, to ja po tych czterech miesiącach powinnam być biała i kleista.
Bezsmak ryżu przecinał ‘sambal’, czyli coś, czego europejska jama ustna powinna wyrzekać się jak ognia. To tradycyjna pasta z chili, czosnku i pomidorów. Z naciskiem na chili. W istocie ‘sambal’ pali jak ogień. Pali jak diabli. Indonezyjczyk nie obejdzie się bez obfitego kleksa ostrej pasty na talerzu. Też raz spróbowałam…
Oprócz tego, że ostra i monotonna, indonezyjska kuchnia jest też bardzo słodka. Niezdrowo słodka, zasypana białym cukrem. ‘Tampa gula’, to pierwsze wyrażenie w języku Bahasa, którego się nauczyłam zaraz po tym, jak zaserwowano mi cukier z herbatą. A później cukier z kawą. I cukier z sokiem ze świeżej pomarańczy. Pewnie domyślacie się, co to wyrażenie oznacza.
Początkowo dzielnie znosiłam bardzo ubogą gamę smaków. Sytuację ratowały tropikalne owoce: papaja, karambola, kilka odmian bananów i guawa za bezcen na każdym straganie. Mijał drugi miesiąc, a ja o dziwo wciąż nie psioczyłam na dietę. Przebudziłam się jednak pewnej nocy, a wraz ze mną obudziła się tęsknota za kanapką. Myśl o kanapce nie dawała mi zasnąć. O twarożku, o chlebku z chrupiącą skórką. Trzeba było obejść się smakiem. Zacisnąć zęby i oszukać podniebienie, że ryż trzy razy dziennie wcale nie jest taki zły.
I jeszcze jeden smak pamiętam wyjątkowo wyraźnie. Smak, którego dane było mi spróbować zapewne tylko ten jeden raz w życiu. Moja indonezyjska rodzina przywiozła mi z pielgrzymki z Mekki świętą wodę Zamzam. Wtedy wiedziałam już, że może być skażona i z lekkim przerażeniem patrzyłam na pełny kieliszek. Host ciocie zaczęły odmawiać modlitwę za mnie i mojego przyszłego bogatego małżonka. Taka okazja! Nie wylałam za kołnierz.
Wzrok
To, co dla oka, było chyba najprzyjemniejszym. Wszystko dookoła tak barwne, barwniejsze niż kiedykolwiek. Wzór tradycyjnych batikowych strojów, żółć mango prosto z drzewa, soczysta szminka na ustach każdej Indonezyjki i chusty na głowach tych bardziej religijnych. Ptaki w klatkach na co drugim tarasie, dywany w meczecie i obudowy na smartphone’ach migające co krok przy okazji ulicznego selfie. Co i rusz coś rozpraszało wzrok.
Przeważała jednak zieleń. Zieleń o różnej częstotliwości fali, głęboka i żywa jak nigdy i nigdzie dotąd. Zieleń ryżowych tarasów, plantacji herbaty i liści palmowych.
Im dłużej, tym było jeszcze przyjemniej. Doszły błękity lazurowej wody, zachody słońca we wszystkich odcieniach i niebo płonące nad szczytami wulkanów. Nawet gdy deszcz, to było barwnie. Może tylko kolory na chwilę lekko przygasłe, by za moment znów wystrzelić pełną gamą.
Dotyk
Wszystko zaczęło się od podłogi. Od progu, przed którym to zawsze należy zdjąć buty, aby nie urazić gospodarza. Przez całe życie nie nachodziłam się boso tyle, co tu. Boso po trawie, po piasku, w domu i w miejscu pracy. Często nawet w sklepie i w kawiarni. Chadzać boso szczerze wielbię, ale nie po lepiącej posadzce. Przyzwyczajona od dziecka do noszenia gumowych klapków w miejscach, gdzie czają się skupiska bakterii, pierwszego dnia z lekkim obrzydzeniem wkroczyłam do wątpliwej czystości, mokrej łazienki i na poczerniałe klepisko lokalnego sklepiku. Stopa wraz z tysiącem innych stóp co dzień dotykała brudnych podłóg miejsc publicznych, miękkich dywanów podczas zabawy z dziećmi w przedszkolu i zimnej posadzki meczetu.
Chadzała po strumieniach i stąpała po opuszczonych muszlach na piasku plaż jak z obrazka. Istny raj dla stóp. I codzienne wieczorne szorowanie. Jedna para japonek okazała się być aż nadto – lokalni i motocyklem często jeżdżą boso. Przekonałam się, że na co komu buty. A co dopiero kilka par.
Zetknięcie stopy z ziemią odbyło się bezboleśnie. Z początku z lekkim uczuciem odrazy, ale jednak bezboleśnie. Co innego biedne plecy.
Wyżej było już niestety gorzej. Gdzie jest kurek od ciepłej wody? Ano nie ma. Ani kurka ani ciepłej wody. Prysznic z rana zapewniał nawet pewną dawkę orzeźwienia. Wieczorami jednak, im chłodniej, im bardziej śpiąco, tym było trudniej. A później przyszła pora deszczowa. Tropikalna ulewa w kilka minut zmienia ulice w rzeki, a w sekund kilka szczelnie przykleja ubranie do ciała. Jak już w tropikach zaczyna padać, to nic cię nie uratuje, żaden parasol i żaden płaszcz przeciwdeszczowy. Plecom było ciężko, kark się wzdrygał, zęby nie raz szczęknęły, a ja z coraz większą niechęcią myślałam o wieczornej toalecie.
Im dalej w głąb pory deszczowej, tym zimna woda w kranie wydawała się mniej i mniej znośna. Z czasem nauczyłam się rozróżniać podtypy zimnej wody: przyjemnie zimna w upalny dzień; zimna, ale da się zacisnąć zęby i kilkukrotnie przechylić gayung oraz zimna tak, że nie wejdę.
Wysmagana wiatrem i sparzona mocnym słońcem skóra, wieczorem musiała zmagać się jeszcze ze strumieniem zimnej wody. Wrażenia czuciowe nie zawsze należały więc do najmilszych. Ba, raz jeden wprawiły mnie nawet w przerażenie…
W czwartym miesiącu pobytu przeżyłam chwile grozy. Znam już to uczucie, kiedy zdajesz sobie sprawę, że to nie ty się trzęsiesz, tylko ziemia pod tobą. Po pierwszym przeżytym trzęsieniu stwierdziłam, że to, cholera, nie dla mnie. Wciąż jednak bawią mnie posty Indonezyjczyków, jak to dobrze wreszcie poczuć w łóżku jakieś wibracje. Moja reakcja wyglądała nieco bardziej dramatycznie. Muszę jeszcze trochę wyostrzyć humor, by zamiast wybiegać na otwartą przestrzeń, przewrotnie strzelić żartem i zmienić status na social mediach. Wolałabym jednak nie mieć już ku temu okazji.
Wpisem tym kończę relację z Indonezji. Post napisałam ostatniej nocy będąc jeszcze na wyspie. Obawiałam się, że silne wrażenia z czasem zaczną blaknąć, zacierać się i nie będę mogła oddać ich tak wiernie.
To koniec tej podróży. Nowych bodźców zmysłowych zacznę wkrótce szukać gdzie indziej.
Jeśli otworzysz atlas wysp odległych, przesuniesz palcem na południową półkulę i nakierujesz go na największy na świecie archipelag, to było właśnie tam.
W Indonezji.