W życiu nic nie przychodzi łatwo. Musiałam wypić niejedną gorzką kawę, by jeszcze bardziej docenić smak tej etiopskiej. I musiałam zjechać pół Etiopii, by poczuć się tak, jak w miasteczku Harer. Nie to żeby gdzie indziej w Etiopii było mi źle. Tutaj było po prostu najlepiej.
Pewien francuski poeta, Arthur Rimbaud, to właśnie tu odnalazł spokój. I ja też go odnalazłam, z tą jedną różnicą, że blisko 150 lat później. Oglądając stare fotografie, ma się jednak wrażenie, że niewiele się tu od tego czasu zmieniło.
Harer, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, cały przesiąknięty jest historią. Miasteczko zostało założone w X w. przez arabskich imigrantów i szybko stało skrzyżowaniem dróg handlowych między Afryką, Indiami a Bliskim Wschodem.
To tu dorastały rodziny bogatych kupców i kwitła sztuka. A z czasem miasto stało centrum nauk muzułmańskich i otwartą na oścież bramą, przez którą islam przedostał się dalej w głąb Rogu Afryki. Przez lata odrębne państwo-miasto, niepodległe i niezależne, aż wreszcie w XIX w. siłą wcielone do Etiopii.
I on tu wcale nie pasuje, ten barwny ptak orientu.
W 1854 roku brytyjski odkrywca, Richard Burton, dotarł tu jako pierwszy Europejczyk, pierwszy biały, pierwszy nie-muzułmanin. Przebrany za arabskiego kupca wkroczył do miasta przez Bramę Erer. Burton nie tylko dostał się do Hareru, ale spędził w nim całe 10 dni. Przepowiednia, że miasto upadnie, jeśli chrześcijanin zostanie przyjęty do środka, jak widać się nie spełniła.
Jakie to szczęście.
Na Harer składa się ponad 100 meczetów i trzy razy tyle ciasnych uliczek wciśniętych w zaledwie kilometr kwadratowy. Stare miasto (Harar Jugol) to barwny labirynt, w którym każda droga prowadzi do świątyni. Otoczone przez grube 5-metrowe mury przypominało mi Nazaret i chwilami też dzielnicę arabską w Jerozolimie. A mówi się, że świat jest taki różnorodny, że gdzie nie pojedziesz, tam inaczej. Nie przesadzajmy już z tą różnorodnością, świat jest przecież jeden.
W obrębie starego miasta Hareru mieści się też lokalna fabryka najpyszniejszej kawy pod słońcem, gdzie można kupić gorące jeszcze ziarna. Wypełniłam nimi każdą wolną przestrzeń w plecaku.
Przy głównej bramie serwuje się pyszny street food, a kobiety Oromo w kolorowych chustach na każdym kroku sprzedają swoje towary. No właśnie, bo atmosferę Hareru tworzą przede wszystkim ludzie. Ci, co odpowiadają uśmiechem na uśmiech, każdego nakarmią i wszędzie rozstawią swój kolorowy bazar.
Nie da się ukryć, że Harer mocno kontrastuje z ogólnym wyobrażeniem o Etiopii i jej, w dużej mierze, ortodoksyjnym chrześcijańskim narodem. Mimo to miasteczko wydało mi się bardziej święte niż Aksum, bardziej niż kościoły skalne w Lalibeli, bardziej niż cały etiopski historyczny szlak. Harer znany jest po arabsku jako Madeenat-ul-Awliya (Miasto Świętych) i jest w istocie celem pielgrzymek. Lokalni uznają go za czwarte święte miasto islamu, zaraz po Mekce, Medynie i Jerozolimie. Ja nie przybyłam tu z żadnych religijnych pobudek, a i tak czułam się jak pielgrzym.
Czy geografia religii znalazła już wśród swoich definicji miejsce dla pielgrzymek niewierzących?
Święte miasto ma też swoją grzeszną stronę: odurzający khat, który króluje na tutejszych ulicach. Popularny narkotyk stanowi ogromny społeczny problem w tej części świata. Gdzie nie spojrzeć, widać mężczyzn żujących charakterystyczne zielone liście.
Handel khatem kwitnie w Aweday, ledwie 13 km na północ od Hareru. Stąd ciężarówki co dzień transportują go do sąsiednich Dżibuti i Somalilandu. Liście wiecznie zielonego krzewu (po polsku: czuwaliczki jadalnej) są ukochane w całym Rogu Afryki oraz na Półwyspie Arabskim.
Etiopia jest największym na świecie producentem khatu, a najlepszy jakościowo pochodzi właśnie z okolic Hareru. Według Richarda Burtona khat narodził się w tym regionie. Mówi się również, że to tu zaczęto uprawiać kawę.
Zatem Harer kawą i khatem stoi. Gdy rozejrzymy się na boki, przemierzając wschód kraju, to jak na dłoni widać, że przeważają plantacje tego drugiego.
Khat ma działanie podobne do amfetaminy, ale znacznie słabsze. Przez miejscowych uważany jest za delikatny stymulant – mężczyźni żują go całymi dniami, nawet prowadząc. Nie raz zdarzyło mi się jechać z kierowcą, który sięgał po jedną gałązkę za drugą.
Skutkiem zażywania khatu jest początkowo brak uczucia głodu, połączony z szybszą pracą serca, ogólnym pobudzeniem i błogim nastrojem. Z czasem narkotyk silnie uzależnia, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Stopniowo dochodzi do zaburzeń snu, trawienia i czynności seksualnych, a potem do omamów i wreszcie chorób psychicznych.
Dodatkowo uzależnienie od khatu wpływa też na rosnące bezrobocie wśród etiopskich i somalijskich mężczyzn.
Zgiełk na targu świadczy o wadze świętych liści, które jednym przynoszą zysk, a drugim zgubę. Na ulicach Hareru można spotkać wielu obłąkanych, snujących się bez celu, gadających do siebie. Ponoć to wszystko ofiary stymulantu.
Ludzie tracą przez khat rozum, tracą majątek. Im dalej od Hareru, tym liście są droższe, bo mogą być sprzedawane tylko świeże. Po 48 godzinach roślina traci swoje psychotropowe właściwości. Trzeba więc transportować khat szybko (nawet samolotami), a szybki transport dużo kosztuje. Uzależnieni zapłacą jednak każdą cenę, choć dla nich oznacza to spiralę zadłużenia.
Khat w Etiopii jest ciasno wpleciony w społeczeństwo, jednak spożywanie go stanowi temat tabu wśród kobiet. Podział jest zatem prosty: mężczyźni żują, a kobiety sprzedają.
Spożywanie khatu to ceremonia zazwyczaj towarzyska. Mężczyźni spotykają się w grupach, siadają obok siebie i godzinami żują świeże liście. Popijają je słodką herbatą, aby pozbyć się z ust gorzkiego posmaku, czasami zagryzają też orzeszkami arachidowymi. Nie ma popołudnia bez uzależniającego stymulantu – khat ich pochłonął, a z kobiet uczynił… zaprawione w interesach przedsiębiorczynie.
Podczas gdy mężczyźni marnują dnie na siedzenie przed domem i żucie khatu, ich żony są zajęte sprzedawaniem go na targu.
Kobiety całkowicie zdominowały ten biznes. To one są najczęściej jedynymi żywicielami rodziny. Ich mężczyźni wybrali leniwe życie w narkotycznych oparach, a to kłóci się z uczciwą pracą.
Obecnie kobiety stanowią ponad 70% sprzedawców khatu, a także dowodzą przemysłem narkotykowym w sąsiednim Somalilandzie, który importuje z Etiopii ogromne ilości stymulantu.
Wizerunek typowego dilera narkotyków został zaburzony. Odwrócony został również schemat tradycyjnej rodziny w konserwatywnym kraju: kobieta, która jest wyłączona z wszelkich procesów decyzyjnych, nagle wykłada pieniądze na stół, płaci za utrzymanie, wysyła dzieci do szkoły i podsuwa mężowi pod nos świeże liście khatu.
Wystarczy wsiąść w lokalny autobus i pojechać na targ khatu do Aweday, aby na własne oczy zobaczyć zaradne handlarki w akcji. Mieszkanki Hareru co rano zabierają dzieci na bazar i obok bananów i mango układają stosy cennych gałązek, które stanowią dla nich główne źródło dochodu. Chciałyby uchronić przed khatem synów, ale broń boże nie zakazać w kraju, bo i czym wtedy przyszłoby im się trudnić.
Na targu w Aweday co i rusz będziemy słyszeć za sobą okrzyk „faranjo, faranjo!”, będą nas częstować świeżymi liśćmi, będą polewać kawę. Nawet jeśli nie mamy zamiaru niczego smakować, to i tak warto się tam wybrać.
Kawa i khat. Kobiety starające się zarobić na życie i mężczyźni oddający się nałogom z wyrazem błogości na twarzach. A dookoła tego wszystkiego rozbiegane dzieci.
To najlepsze miejsce, by móc pełną piersią pooddychać klimatem wschodniej Etiopii.
Zdjęcia: Jola Lisicka & Robin Sundell